Powoli kończy się czas DCEU, ale został nam jeszcze chociażby ,,Flash". Film, który w końcu zdołał wyjść po wielu latach wypełnionych masą trudności. Czy warto było tyle na niego czekać? Czy też jest on ewidentnym skutkiem zakulisowych problemów?
Ciężko przypomnieć mi sobie jakiś jeden film, który w ostatnich latach przeszedłby przez takie trudności co ,,Flash". Mowa tu o długo planowej produkcji, która wielokrotnie zmieniała swoich twórców, zaś po nakręceniu borykała się jeszcze z różnej maści problemami. I tak jak zwykle potrafi paść stwierdzenie, że to historia ciekawsza niż sam film, to tym razem jest inaczej. Otóż problemy zakulisowe dodają jedynie ,,Flashowi" tego dziwnego charakteru. Produkcja zmieniała swoją koncepcję parę razy i ostateczny produkt wygląda jak chaotyczny miszmasz różnych wariantów możliwej historii o tej postaci. I choć przez te wszystkie problemy spodziewałem się możliwie największej katastrofy, to ostatecznie film Andy'ego Muschietti mogę nazwać fascynującym tworem z niespełnionym potencjałem.
Wyszło lepiej niż myślałem, bo ,,Flash" zaczyna z całkiem dobrego pułapu. Miałem wręcz myśl, że to co najlepsze w filmie, kompletnie nie było w jego promocji. Jest tak, bo ta wielka opowieść o konsekwencjach mieszania z czasem i multiwersum zaczyna od małej skali. Kontynuuje losy Barry'ego po ,,Lidze Sprawiedliwości" i możemy zobaczyć czym obecnie zajmuje się oraz jaką przyszłość dla siebie wymarzył. Po tym jak nie miał specjalnie dużo czasu ekranowego wcześniej, dobrze jest zobaczyć Allena jako bohatera ciągnącego swój własny film. Szkoda tylko tego, że w tej spokojniejszej części wciąż mało czasu jest poświęcone dla postaci, które były związane z Flashem w komiksach. Mowa tu o chociażby Iris West. Kto jeszcze gra wtedy większą rolę to Bruce Wayne. Przy nim wyłania się pewien, powiedziałbym, cyniczny charakter filmu.
Otóż, nawet kiedy zmieniano historię we ,,Flashu", a do tak dużych zmian w DC jak teraz nie dochodziło, to wciąż za czasu Extended Universe planowano zrobić z niego reset uniwersum. Teraz jest to nawet bardziej widoczne. Ta pożegnalna rola Bena Afflecka jako Batmana wydaje się być tylko elementem do odhaczenia, żeby co niektórzy ludzie poczuli się zadowoleni, że coś w ogóle dostali. Oprócz tego cyniczność jest widoczna w tym jak ta produkcja jest na dobrą sprawę przesunięciem pionków na szachownicy. Pomimo tego, że główny trzon fabularny jest dobry, to ja czuję, iż ten film powstał tylko po to, żeby zrobić ten reset, a nie dlatego, bo ktoś miał naprawdę dobry pomysł na historię o Flashu.
Boli to tym bardziej, bo z jakaś połowa filmu faktycznie przypadła mi do gustu. Zaczyna się od porządnego rozwinięcia Barry'ego, później jesteśmy w stanie zrozumieć przyczynę dla jego cofnięcia się w czasie i wtedy przechodzimy do dynamicznej oraz świetnie zagranej relacji pomiędzy dwójką Allenów. Przypomina to parę typu mistrz-uczeń. Jest to jeszcze film o Flashu, więc nawet jeśli nie brakuje pretekstów oraz głupot w scenariuszu, to ogląda się to dobrze. A nie udałoby się to gdyby nie... Ezra Miller. Łatwo byłoby teraz zacząć myśleć o Hawajach, innych przestępstwach oraz nie zadośćuczynieniu za wszystko. Jednak oceniając film, skupię się na czym innym czyli grze aktorskiej. Miller wypada świetnie w tym filmie. Lepiej niż kiedykolwiek wcześniej jako ta postać. Idealnie odgrywa dwóch różnych Allenów. Także zwracam trochę honor, bo miałem mały problem z Ezrą w obu ,,Ligach Sprawiedliwości".
I wszystko idzie w zaskakująco dobrym kierunku aż do momentu pojawienia się generała Zoda. Wtedy rozpoczyna się dużo gorszy film. O większej skali, ze skupieniem na multiwersum, a do tego poświęcający dość mało czasu na dwie postacie, które mają ucieszyć fanów. Tematycznie wciąż ma jakieś wspólne elementy z tym co dzieje się wcześniej w fabule, mogę to przyznać. Chociażby motyw traumy, która kształtuje człowieka. Jednakże nagle zamieszanie w multiwersum prowadzi po prostu do sprowadzenia nudnego zagrożenia. Sympatycznie jest kiedy Barry odkrywa zmiany w świecie na skromniejszy sposób. Niestety to tylko chwila. Później mamy duże sceny akcji, które są po prostu nużącym biciem się. Zaś Allenowie, choć mają w tym wszystkim rolę, to twórcy będą się starali, żeby nostalgia związana z Michaelem Keatonem, była nagle główną atrakcją.
Może dałoby się to jakoś wybronić gdyby nowe postacie były ciekawsze, ale taki starszy Bruce Wayne ma dość oklepany wątek. Keaton dodaje postaci trochę uroku i część jego interakcji z resztą obsady bywa śmieszna, ale Batman to głównie pomoc dla protagonisty. Tak samo jest z Supergirl, która dostaje nawet mniej czasu ekranowego i z perspektywy czasu ciężko jest powiedzieć czemu występuje w tym filmie. Dostaje bardzo szybki rozwój charakteru i głównie służy jako narzędzie fabularne. Jest to bardzo przykre, bo kryje ona w sobie sporo potencjału. Jej debiut sprawia wrażenie wymuszonego, więc Sasha Calle robi wszystko, żeby nawet z tak słabego materiału wyciągnąć tyle ile potrafi. I tutaj duża pochwała, bo faktycznie udało się to jej. Gra taką Supergirl, po której widać ciężką przeszłość, ale pod tą nakreśloną bólem twarzą wciąż kryje się symbol nadziei, za którym chce się podążać. Dlatego przykro mi, że nie jest nawet postacią z krwi i kości. Jednak gdyby tylko pojawiła się możliwość zobaczenia jej w przyszłości to byłbym szczęśliwy, bo ma ona duży potencjał na rozwój.
Oprócz Sashy Calle, również Michael Shannon dostał rozczarowujący materiał do grania. Jeśli ktokolwiek z was jest fanem jego postaci to niech natychmiastowo przygotuje się na rozczarowanie. Ten generał Zod to stonowana wersja, co wydaje się dość dziwne, bo mógł jakoś wpasować się w kiczowaty charakter filmu jeśli przypomni się sobie jego prostotę w ,,Człowieku ze stali". Niestety nie zrobiono z nim czegokolwiek ciekawego we ,,Flashu". Ot, stanowi wyłącznie przeszkodę. Niczym Supergirl, jest narzędziem fabularnym. To sprawia, że trzeci akt boli ze względu na jego zbędność oraz brak charakteru. Uwypukla on współczesne problemy kina komiksowego oferując szaroburą walkę na brzydkich tłach. Brakuje w tej widowiskowości stawki. Jedyne co się broni to finałowa konkluzja, która wpisuje się w wątek Barry'ego i szkoda, że nie można było do niej doprowadzić dzięki czemuś dużo lepszemu.
Niestety, aby dotrzeć do porządnego zakończenia, trzeba przebrnąć przez wielokrotnie paskudnie wyglądający blockbuster. W zasadzie już od samego początku ,,Flash" razi widza niemożliwie brzydkim CGI. Jest zastanawiającym to jak przy tak prawdopodobnie długiej postprodukcji i dużym budżecie, film może sprawiać wrażenie wyrwanego z wczesnego etapu tworzenia. Brzydkie i oczywiste tła, sztucznie nakładane twarze oraz pokraczne modele. Nie mogło zabraknąć tych rzeczy. Bronią się tylko nieliczne sceny, które wyglądają nieźle. Zdarzają się również pojedyncze, dobre wizualne zabiegi. Do tego pochwalić mogę użycie niestandardowego dla blockbusterów formatu 1:90:1 zamiast 2:39:1. Szkoda tylko, że te pojedyncze zalety kompletnie zanikają przez to jak często ,,Flash" wygląda okropnie. W swoich najgorszych momentach, praktycznie nie ma konkurencji wśród współczesnych widowisk.
Jest to dodatkowo zastanawiające, bo Andy Muschietti to niezły reżyser. Pierwsze ,,To" wyglądało ładnie. Dopiero przy drugim były obecne słabe efekty specjalne. Jednak nawet wtedy miewał parę dobrych pomysłów na stronę wizualną. Czyżby przy ,,Flashu" przerosła go skala? Gorzej, że ciężko mi nawet powiedzieć czy miał jakąś wizję na ten film. Pojawiają się głosy o kiczowatości. Częściowo je rozumiem. Czasem czułem jakieś inspiracje kinem komiksowym z ubiegłego wieku. W takim pozytywnym sensie. A już na pewno w porównaniu do nieszczęsnej ,,Wonder Woman 1984". Jednak pomijając humor oraz parę absurdalnych pomysłów, ,,Flash" wciąż jest stonowanym oraz niekiedy szaroburym filmem. Przez to nie czuję jakby reżyser miał konkretną wizję. Co dokładnie chciał stworzyć? Przynajmniej emocjonalne momenty wychodzą mu dobrze. Szkoda tylko, że jest również sporo tych, które wychodzą niezamierzenie śmiesznie z powodu pewnych kreatywnych decyzji.
Dlatego też ,,Flash" jest tak nierówną produkcją. Wygląda jak dwie różne historie złączone w jedną. Stylistycznie nie umiałbym nazwać go spójnym. Tematycznie zaś nie pozostaje całkowicie wierny temu co najważniejsze przez jego prawie 2,5 godziny metrażu. Niby multiwersum częściowo ma wspomóc emocjonalny wątek Barry'ego, ale w drugiej połowie zbyt mocno skupiono się na jego fanserwisowym aspekcie. Do takiego stopnia, że film stał się w końcu męczący. Natomiast Flash jako postać, choć nareszcie doczekał się własnego filmu, to musi współdzielić go z Batmanem, Supergirl i generałem Zodem. Postaciami, które nie są ściśle powiązane z nim w komiksach. Tu był potencjał na coś dużo lepszego. Przygody dwóch Allenów, mistrza i ucznia, mają w sobie sporo uroku, a także emocjonalnych momentów. Miller wypada bardzo dobrze pokazując tylko, że świetnie byłoby móc oglądać częściej tę postać. Ale w czymś lepszym. A nie w blockbusterze, który wygląda niemożliwie źle, a swoim końcowym cameofestem woła o pomstę do nieba. Przynajmniej tyle dobrego, że film w końcu wyszedł. Czekaliśmy na to tylko od... lat 80. Tia, warto było czekać.
Ocena: 4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz