Nikogo nie zaskoczę. Jeśli szukacie tego samego co kiedyś, będziecie zadowoleni. Reszta lepiej niech sięgnie jeszcze raz po animowany oryginał.
Prędzej czy później Disney musiał wypuścić jakiś duży, aktorski remake ich animacji w kinach. Ostatnia była ,,Cruella" sprzed 2 lat, choć jest dyskusyjne na ile traktujemy ją jako typowy remake animacji. Zaś prawdziwie dużą kinową produkcją była średnia ,,Mulan" z 2020 roku. Choć podjęła ona nieco zmian, to z perspektywy czasu postrzegam ją jako nijaką wersję, do której nie warto wracać. Dlatego nie powinno mnie dziwić, że przy następnym blockbusterze-remake'u, Disney wolał pójść bezpieczniejszą drogą. Na tapetę został wrzucony kolejny klasyk, a konkretniej ,,Mała syrenka". Zatrudniono Roba Marshalla jako reżysera, bo robił on dla studia rzemieślniczą robotę. I tak za 250 milionów dolarów, stworzono aktorską wersję. A jaka ona jest? Dokładnie tak bezpieczna oraz nijaka jak znaczna większość tych adaptacji.
Pomimo przebicia czasu trwania oryginału o 52 minuty, nie spodziewajcie się scenariusza, który was zaskoczy. David Magee nie sili się na nic odkrywczego. Co najwyżej dodaje jakieś rzeczy do tej samej historii sprzed 33 lat. Podąża ona tą samą drogą do takiego stopnia, że zaczyna się i kończy w sposób identyczny. O filmach takich jak ,,Cruella" czy ,,Mulan" można było chociaż powiedzieć, że spróbowały czegoś innego. Jednak to, że jeden z nich spotkał się z negatywnym odzewem z tego powodu, sprawiło, że ,,Mała syrenka" jest jaka jest. To ten sam film, ale z paroma dodatkowymi rzeczami. Gdyby cytować Urszulę, to ktoś mógłby go nazwać ,,premium package". Jednakże wcale taki nie jest. Choć muszę przyznać, że coś dobrego wynika z tego wydłużenia.
Pomimo przebicia czasu trwania oryginału o 52 minuty, nie spodziewajcie się scenariusza, który was zaskoczy. David Magee nie sili się na nic odkrywczego. Co najwyżej dodaje jakieś rzeczy do tej samej historii sprzed 33 lat. Podąża ona tą samą drogą do takiego stopnia, że zaczyna się i kończy w sposób identyczny. O filmach takich jak ,,Cruella" czy ,,Mulan" można było chociaż powiedzieć, że spróbowały czegoś innego. Jednak to, że jeden z nich spotkał się z negatywnym odzewem z tego powodu, sprawiło, że ,,Mała syrenka" jest jaka jest. To ten sam film, ale z paroma dodatkowymi rzeczami. Gdyby cytować Urszulę, to ktoś mógłby go nazwać ,,premium package". Jednakże wcale taki nie jest. Choć muszę przyznać, że coś dobrego wynika z tego wydłużenia.
Animowany oryginał jest bardzo krótki i przez to ma szybkie tempo. Szczególnie od momentu pojawienia się na lądzie. Pomysł, żeby nieco rozwinąć relację Ariel z Erykiem nie jest zły. Niby nie powiem, że są tu jakieś niuanse czy istniejąca chemia pomiędzy Halle Bailey i Jonah Hauer-Kingiem, ale przynajmniej spędzają oni ze sobą więcej czasu. Sprawia to, że możemy zobaczyć jak główna bohaterka faktycznie poznaje zewnętrzny świat. A jak jeszcze doliczyć z jedną czy dwie dobre zmiany, to scenariusz nagle nie staje się tragiczny. To już jest plus w porównaniu do zeszłorocznego ,,Pinokia". Jednak tak jak napisałem, jest on nijaki. A tego nie da się potraktować jako zaletę.
Do tego uważam film za dość niekonsekwentny. W czym? W podejściu do ukazywania tego magicznego świata. Jak myśli się o animowanym oryginale to widzi się tą kolorową, podwodną krainę. Ma się przed oczami morskie stworzenia grające muzykę. Pamięta się po prostu ile było tych stworzeń. I jak Rob Marshall podszedł do ukazania tego wszystkiego? Dość niezdecydowanie. Z jednej strony to film, który przedstawia wizję wywołującą w widzu mocne poczucie doliny niesamowitości, bo ogląda się jak wciąż względnie realistycznie wyglądający krab, mewa czy rybka gadają. Z drugiej strony nie ujrzycie tu prawdziwie bogatego świata. Królestwo? Wypełnione wieloma istotami? Urzekające kolorami? To nie tu. Wszystko jest szare, mętne i pozbawione życia niczym cały film.
,,Mała syrenka" wygląda absolutnie tragicznie w swoich podwodnych sekwencjach. Już swego czasu bawił widok zwiastuna kiedy można było w tym samym czasie oglądać zjawiskowego ,,Avatara: Istotę wody". Jednak nawet bez tego porównania widać jak tragicznie prezentuje się tutaj wodny świat. Wystarczy, że przypomnę sobie jak w pierwszej sekundzie kiedy pojawia się Tryton, miałem wrażenie, iż twarz Javiera Bardema rozpływa się. Obsada nie prezentuje się wiarygodnie będąc osadzona pod wodą. Wygląda to jakby ich twarze były przyklejane na komputerowe modele. Zaś ta nijakość świata tylko podbija negatywne wrażenia płynące z oglądania filmu. Szczególnie, że nawet ląd prezentuje się nudno.
I ogólnie jest to zwyczajnie nudny remake. Niby coś zyskuje na wydłużonym czasie trwania, ale przy tym mocno ciągnie się. Część nowości prezentuje się zjadliwie, a część (jak chociażby rap Awkwafiny) jest słaba. Zaś kiedy podąża tą bezpieczną drogą, odtwarzając po kolei wszystko co znane z animacji, to kompletnie nie umie oddać jej magii. Pochwalić mogę chociaż Halle Bailey, która śpiewa naprawdę dobrze, ale szkoda, że towarzysząca piosenkom brzydka strona wizualna, nie pozwala tym sekwencjom zabłysnąć. Przynajmniej była jeszcze Melissa McCarthy, która sprawuje się bardzo dobrze jako Urszula. Natomiast Javier Bardem zagrał na autopilocie jako Tryton. Tak samo leniwą robotę wykonał Rob Marshall, który najlepsze lata jako reżyser ma już dawno za sobą. Jego ,,Mała syrenka" dołączy do grona tych bezpiecznych remake'ów, które ciężko nawet jakoś mocno nienawidzić pomimo paskudnej strony wizualnej. Najbardziej bezduszny zawsze pozostanie ,,Pinokio" oraz ,,Król lew", ale jest to marne pocieszenie kiedy człowiek wciąż uświadamia sobie, że lepiej po prostu sięgnąć po oryginał.
Ocena: 4/10
Ocena: 4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz