poniedziałek, 13 marca 2023

,,The Last of Us" - recenzja

 

Czy serialowa adaptacja ,,The Last of Us" może przypaść do gustu człowiekowi, który nigdy nie miał większej styczności z grą? Otóż jak najbardziej może.


Z mojego doświadczenia adaptacje gier zazwyczaj lepiej radzą sobie w animacji. Dodatkowo, to zwykle seriale są najlepsze. Dlatego też cieszyłem się, że HBO postawiło na tą dłuższą formę dla aktorskiej adaptacji cenionego ,,The Last of Us". To projekt, w który wierzyłem od początku pomimo nieznajomości oryginału, bo stały za nim świetne nazwiska. Był Neil Druckmann, ściśle związany z grą, a także Craig Mazin odpowiedzialny za świetny ,,Czarnobyl". To w połączeniu ze składem utalentowanych osób w reżyserii dawało mi dużą nadzieję. Nie miałem bagażu doświadczeń z produkcją studia Naughty Dog, więc mogłem podejść do oglądania z nieco mniejszymi oczekiwaniami od fanów. Jednak pomimo tej innej perspektywy, wciąż możecie spodziewać się w recenzji aspektu adaptowania. A jak on wypada? Naprawdę dobrze.


Otóż twórcom udało się wziąć wszystko to co najważniejsze z gry, a także dodać co nieco od siebie. To co związane z rozgrywką, jest praktycznie nieobecne. Głównie ogranicza się do rzadko spotykanej w tych 9 odcinkach akcji. Zaś momenty eksploracji są ładnie zaimplementowane w historię. Czas, który spędzamy w tym świecie jest cennie spędzony. Nie ma zbędnych momentów. I to pomimo wolnego tempa. To coś co niektórym może przeszkadzać. Produkcje o apokalipsie przyzwyczaiły, że zazwyczaj częściej oglądamy potwory oraz akcję. Tymczasem ,,The Last of Us" to powolny serial skupiony na postaciach. Bardziej od klikaczy, zainteresowany jest ludźmi. Zarówno tymi dobrymi jak i złymi. Może nie nazwałbym dzieła Mazina oraz Druckmanna oryginalnym, ale wciąż uważam je za coś odświeżającego w tej tematyce.

Świat przedstawiony przykuwa do ekranu swoją surowością. Jest on brutalny, ale potrafi także zachwycić w tych spokojniejszych momentach. Serial znalazł idealny balans pomiędzy cięższymi, a lżejszymi scenami. Nie brakuje momentów oddechu, w których jest czas na rozwinięcie postaci. Co nie zmienia tego, że nie uważam tempa za idealne. Tak jak powolność nie jest dla mnie problemem, to są pewne przejścia, które nienaturalnie wpływają na prędkość historii. Niekiedy pomiędzy jednym, a drugim epizodem następuje dość duża przerwa. Do tego już w samym pilocie, trzymający w napięciu początek jest kontynuowany przez wypełnioną nudną ekspozycją resztę odcinka. Istnieją także takie epizody jak czwarty, który służy bardziej za podbudowę pod dalszy ciąg serialu, samemu nie oferując specjalnie ciekawej historii. Zaś siódmy pomimo dobrego nakreślenia Ellie, cierpi na przewidywalność, która wkrada się do ,,The Last of Us". Nie jest to serial pozbawiony pewnych znanych tropów. Chociażby w zakończeniu drugiego czy siódmego odcinka.


Na szczęście te pojedyncze braki są nadrabiane innymi aspektami. Dzięki dużemu skupieniu na bohaterach, wypadają oni bardzo dobrze. Przede wszystkim tyczy się to głównej pary, Joela i Ellie. Gdyby ich relacja była źle napisana czy też zagrana, to serial ległby w gruzach w swoich kluczowych momentach. Na szczęście do tego nie doszło. Przechodzą oni łatwo dostrzegalną drogę. Joel przez 9 odcinków próbuje wyzbyć się ciążącej na nim traumy. Otwiera się na ludzi, a także pomimo początkowej obojętności, z czasem akceptuje Ellie jako nową rodzinę. To człowiek, który przeszedł przez wiele ciężkich momentów w życiu. I raz na jakiś czas ujawnia się w nim ta osoba, z której bycia nie jest dumny. Jednak idzie zrozumieć skąd bierze się u niego determinacja. Zaś Pedro Pascal, choć zawsze kojarzy mi się jako pocieszna osoba, to skutecznie sprzedaje też tego mrocznego Joela. Kiedy ma być przerażający dla wrogów, to taki jest.

Po drugiej stronie jest Ellie. Dziewczyna, która również ma bagaż traumatycznych przeżyć. Na początku praktycznie nie jest w stanie otworzyć się na innych jak Joel. Choćby w obawie stracenia kogoś niczym kiedyś. Wiecznie zbuntowana, ale wciąż posłuszna, bo rozumie cel przydzielonej Joelowi misji. Do tego to pierwsza okazja dla niej, żeby poznać świat. W takich momentach ta dwójka dzieli ze sobą dość urocze momenty. Bella Ramsey pomimo pokazania się na początku jako wredna i nieprzychylna osoba, umie zagrać niewinną Ellie, którą fascynują różne niepozorne rzeczy. I tak jak uważam, że jest ona lekko za stara do grania 14-latki, to jej talentu aktorskiego nie będę kwestionował. Wystarczy przypomnieć sobie ósmy odcinek, żeby zrozumieć czemu została wybrana do tej roli. Poza tym, razem z Pedro Pascalem dzieli świetną chemię, która sprawia, że relacja tej dwójki działa perfekcyjnie.


Reszta postaci nie jest tak bardzo znacząca w historii, choć pojawiają się te, o których ciężko byłoby zapomnieć. Chociażby Bill i Frank z poświęconym dla nich trzecim odcinkiem. Ten długi metraż pozwolił dobrze ukazać ich relację. Coś czego mogło brakować fanom gry. Również zapamiętałem Henry'ego i Sama. Ta dwójka pojawia się w zasadzie tylko w jednym epizodzie, ale wciąż zdołałem zżyć się z nimi. O tych wszystkich czterech bohaterach można też powiedzieć to, że zostali świetnie zagrani. Szczególnie mocno muszę pochwalić Nicka Offermana z jego subtelną rolą. Oprócz tego dobrze będę też wspominał takie postacie jak Sarah, Tommy'ego, Riley czy Davida. Wszyscy nawet pomimo stosunkowo małej obecności w serialu, wypadają bardzo dobrze. Są naturalnie napisani i dzielą ciekawe relacje z główną parą postaci. Poza tym, miłym dodatkiem były również występy gościnne obsady z gry czyli Troy'a Bakera, Ashley Johnson oraz Merle Dandrige. A jeśli miałbym już na kogoś narzekać to Kathleen z czwartego i piątego odcinka. To jeden moment, gdzie próba uczłowieczenia czarnego charakteru wypadła słabo, bo jej motywacja i przeszłość są średnio przekonujące w porównaniu do podejmowanych akcji.

Na szczęście to drobny wyjątek, bo poza nią, brutalność świata działa bardzo dobrze. Na główny plan wysuwa się konflikt FEDRY oraz Świetlików. Dwóch organizacji, które mają zarówno swoje zalety jak i wady. Nic w tym świecie nie jest czarno-białe. Zaś pomiędzy tymi dwiema stronami jest Joel. Człowiek działający przede wszystkim dla własnego dobra, co swoje najważniejsze przełożenie będzie miało w finale. Jednak nie mógłbym tak chwalić tego świata gdyby nie wspaniała realizacja. Pozostawiająca daleko w tył inne seriale streamingowe. Twórcom udało się bezbłędnie połączyć cząstkową, faktyczną scenografię z komputerowo wykreowanymi tłami. Wszystko wygląda zaskakująco naturalnie. Dzięki temu nie jest się wybijanym podczas eksplorowania każdej kolejnej lokacji. Zaś brud oraz pustka wewnątrz budynków również robią świetne wrażenie. Jednak najbardziej muszę pochwalić Barry'ego Gowera, który jako charakteryzator wykonał bezbłędną robotę przy potworach. Pojawiają się one rzadko, ale za każdym razem zapadają w pamięć. Charakteryzacja jest pomysłowa i pełna detali. Zaś Purchlak z piątego odcinka absolutnie mnie zachwycił tym jak dobrze był wykonany jego kostium. Po prostu nie umiałbym przyczepić się do realizacji.


I generalnie nie mam specjalnie wielu problemów z ,,The Last of Us". To serial, który wciągnął mnie, widza nie znającego gry. W paru miejscach zdołał mnie tez zaskoczyć. W niektórych nie, ale to już wyłącznie moja wina, bo unikanie spoilerów przez te 10 lat było wręcz niemożliwe. Jednak ta szczątkowa wiedza oraz opinie innych ludzi pozwoliły mi docenić to co nowe względem oryginału. Na całe szczęście serial Mazina i Druckmanna nie jest tylko odzwierciedleniem tamtej historii w stopniu 1 do 1. Niektórzy mogliby go nazwać lepszą wersją dzięki nowo dodanym rzeczom. Dla mnie na pewno to była niezwykle satysfakcjonująca historia od początku do końca pomimo nierównego tempa i miejscowej przewidywalności. Oglądałem ją z pełnym zaangażowaniem oraz zachwytem dla tego świetnie wykreowanego świata i utalentowanej obsady. Skład reżyserski również bardzo dobrze spisał się (szczególnie Mazin, Druckmann oraz Abbasi). Dlatego też absolutnie nie mogę się doczekać drugiego sezonu.

Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz