Cenię sobie autorskie wizje. Zaś oglądanie produkcji wyjątkowych twórców, którzy nagle dostali duże pieniądze od studia, jest czymś fascynującym. Jednakże ,,Babilon" przełamał parę moich granic.
Damien Chazelle to twórca, którego bardzo polubiłem od czasu ,,Whiplasha". Zaś z każdym kolejnym jego filmem, coraz bardziej utwierdzałem się w mojej sympatii do niego. Te opowieści o porzucaniu ludzi na rzecz sukcesu pomimo różnych miejsc i czasu akcji, zawsze przyciągały mnie do siebie. Zaś ,,Babilon" zapowiadał się na kolejną produkcję z tym motywem. Jednakże tym razem, ze znacznie większą skalą. Bo oto reżyser otrzymał jakieś 80 milionów na dużą historię o Hollywood lat 20. Zarówno o jego ekscesach jak i ciemnej stronie. Brzmi zbyt dobrze. Lecz o tym czy człowiekowi przypadnie do gustu ekstrawagancka wizja Damiena Chazelle'a, zadecyduje już sam początek. Mocny, pół-godzinny prolog, który przekracza granice dobrego smaku. Łatwo już na tym etapie mieć ochotę wysiąść z tej dzikiej przejażdżki. Ja jeszcze pozostałem wierząc, że będzie dobrze. Niestety ten zamek z kart zaczął w końcu rozsypywać się w moich oczach.
,,Babilon" uważam za rozczarowanie. Choć pewne rzeczy na początku nie wskazywały na to. Już od pierwszych minut ciężko mi było nie docenić tej energii jaką jest on wypełniony. Damien Chazelle wykreował niespotykaną atmosferę, która jest świetnie podbijana przez dynamiczny montaż oraz wspaniałą, jazzową muzykę. W prologu dzieje się milion rzeczy naraz, niekiedy obrzydliwych, ale człowiek w to wsiąka. Wizja Chazelle'a jest unikalna, autorska. Jednakże to przydługie otwarcie już ujawnia część później widocznych wad. ,,Babilon" ma w tych 3 godzinach parę bardzo długich sekwencji. Imprezy, kręcenie filmów, wizyta u Jamesa McKay'a... To ciąg wielu scen i cóż, te sekwencje wypadają różnie. Niektóre ciągną się niemiłosiernie, inne przykuwają oko od początku do końca. To praktycznie jak ruletka. Nie wiadomo na co się trafi. Tak samo z humorem. Jak pisałem, pewne granice są przekroczone. Dlatego jeśli nie bawią was fekalne, wulgarne żarty, to możecie szybko się odbić od nowej produkcji Chazelle'a. Na szczęście wciąż znalazło się miejsce dla całkiem udanego slapsticku albo czarnego humoru. Niektóre interakcje pomiędzy postaciami działają przez ich barwne charaktery.
Niestety bohaterowie to kolejny aspekt zakończony mieszanym efektem. Prolog na pewno wie jak przedstawić niektórych. Chociażby Nellie, aspirująca aktorka znikąd, która próbuje szturmem przebić się przez Hollywood. Tak jak cały film, potrafi być przeszarżowana. Margot Robbie ma oczywiście cudownie zagrane sceny, gdzie przelewa swoją dziką energię na bohaterkę. Jednakże w dramatycznych momentach, wypada nieco karykaturalnie. Zaś jej wątek zmierza w bardzo oczywistym kierunku od samego początku. Dużo ciekawiej prezentuje się Jack Conrad, grany przez Brada Pitta. Człowiek nie pozbawiony wad, którego ciężko z początku jakkolwiek polubić. Na szczęście przechodzi on interesującą drogę i dużo zyskuje dzięki pewnym dramatycznym scenom. Gdzieś pomiędzy nimi jest Manny. Młody mężczyzna znajdujący się w całym tym burdelu trochę przez przypadek. Jednakże jego marzenia o byciu częścią czegoś dużego prowadzą go w coraz głębsze czeluści Hollywoodu. To sympatyczna postać, ale niestety słabo przeprowadzony rozwój sprawił, że nie przejmowałem się nim oraz Nellie od połowy.
Lecz Chazellowi udała się jedna, trudna rzecz w przypadku tej trójki. To postacie symbolizujące pewne problemy branży. Gwiazdy, o których zapomina się, zjadająca siebie konkurencja oraz uzależnienie od używek. Jednak nie są one przeźroczyste. Mają konkretny charakter i wątki. Szkoda zatem, że oprócz tego trio istnieją również Sidney oraz Fay. Dwójka postaci, które jako mniejszość, nie dostały nawet ciekawych wątków. Istnieją tylko po to, żeby w dwóch scenach, można było dopowiedzieć coś o problemach Hollywoodu z perspektywy ich rasy. I tak jak obecność tych tematów cieszy mnie, to ich implementacja w historię już nie. Ogólnie kwestia przedstawienia Hollywood jest dość dużym problemem w ,,Babilonie", bo ukazuje ona dwulicową naturę filmu. Damien Chazelle stworzył dla mnie praktycznie dwie różne produkcje. Zarówno pod względem obranej tematyki jak i tonu.
Z jednej strony ,,Babilon" jest tym szalonym doświadczeniem, które często w absurdalny sposób portretuje Hollywood lat 20. Dzikie imprezy, ostre akcje na planach, a także ten humor. Z początku Chazelle idzie w stronę komedii, która oczywiście wciąż umie ciekawie pokazać te realia, ale bardziej skupia się na przyjemności z kręcenia filmów. Tym jak to nieśmiertelne zapisanie się w historii jest dla niektórych ważne. Nie widziałbym problemu, żeby cała produkcja tak się prezentowała. Z pewnością spędziłbym na niej przyjemnie czas. Niestety od połowy historia skręca w odwrotnym kierunku. Nagle do wątków wkradają się mroczne elementy. Ukazuje się mroczna strona branży. Ta, która pożera gwiazdy oraz osoby z ważnych stanowisk. Może byłoby możliwym ukazanie tego przejścia w naturalny sposób, ale takiego na pewno nie ma w ,,Babylonie". On nie dostosowuje swojego początku pod tą zmianę. Po prostu decyduje się na inny zestaw tematów oraz nowy ton. Nagle staje się on mroczną produkcją, która ma przedstawić inny obraz Hollywoodu od tego, który ludzie mogli mieć w głowach.
A to jest materiał jak pod inny film. Na pewno równie ciekawy co ten rozrywkowy o magii kina. Ale z pewnością nie pasują one do siebie. Ten problem ogólnie wiąże się z pragnieniem Chazelle'a, żeby ,,Babilon" był czymś wielkim. Opowieść o dużej skali, w której... chaos potrafi przytłoczyć, a 3-godzinny metraż wymęczyć. Nie musiało tak być. Jak najbardziej jest miejsce na długie widowiska w kinie. Dlatego szkoda, że to jedno zdecydowanie potrzebuje za dużo czasu na historię, która spokojnie mogłaby zmieścić się w krótszym metrażu. Te wszystkie długie sekwencje jak prolog czy impreza z tak około połowy filmu? Do skrócenia. Akcja z bunkrem? Również. Nawet jeżeli kocham wspaniały występ gościnny Tobey'ego Maguire'a. Ale tak jak ,,Babilon" potrafi działać w różnych pojedynczych scenach, to po połączeniu, okazuje się on być męczącą mieszanką. Choć ciężko w tym przypadku narzekać mi na montaż. Ten wielokrotnie działa bez zarzutu. Dynamicznie prezentuje chaos i odpowiedzialny za niego Tom Cross robi co może, żeby sensownie skleić ten burdel.
Równie wspaniale postarały się inne osoby odpowiedzialne za stronę techniczną. Wspomniałem chociażby świetną muzykę jazzową Justina Hurwitza. Cieszy mnie, że dalej współpracuje on z reżyserem. Jego najnowsza ścieżka dźwiękowa zdecydowanie zasługuje na nagrody. Kolejnym współpracownikiem reżysera (choć dopiero od ,,La La Land"), jest operator Linus Sandgren. Sprawia, że ten chaos aż chce się oglądać. Jest on możliwy do doświadczania. Zaś nieważne czy w większych czy mniejszych przestrzeniach, zawsze dba o to, żeby film ładnie wyglądał. I pewnie nie zaskoczę nikogo jak dodatkowo wyróżnię scenografię czy kostiumy. Wspaniała robota. Pod kątem technicznym, ,,Babilon" jest imponujący od początku do końca.
Szkoda, że nie zdołał mnie usatysfakcjonować w całości. Tak jak nie byłbym skłonny, żeby studio na jakimkolwiek etapie ograniczało Damiena Chazelle'a, to czuję, że ktokolwiek powinien był go przystopować. Spróbował on zrobić za dużo rzeczy naraz. Z jednej strony laurka dla kina, a z drugiej przypomnienie o dawnych problemach branży. Film odrażający, absurdalny, mroczny, groteskowy i generalnie przesadzony. Jednak nawet w tych 3 godzinach, nie było miejsca na to wszystko. Choć od samego początku nikt nie powinien był wrzucać tych rzeczy do jednego garnka. Ostatecznie, będę go doceniał za różne pojedyncze aspekty albo sceny. A także nie znosił za pewne inne elementy jak chociażby okropne zakończenie. ,,Babilon" na pewno podzieli mocno publikę, więc ostatecznie wciąż jest warty uwagi. Jednak sami zdecydujcie czy jesteście gotowi na tą 3-godzinną, szaloną przeprawę w kinie czy może wolicie poczekać na inną okazję.
Ocena: 4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz