piątek, 11 listopada 2022

,,Black Panther: Wakanda Forever" / ,,Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu" - recenzja

 

Filmowe zakończenie czwartej fazy Marvel Cinematic Universe zdecydowanie nie wywołało we mnie silnych emocji, na które liczyłem.


Ciężko spośród ostatnich filmów Marvela znaleźć jakiś, przed którym pojawiłoby się tyle przeszkód oraz ogromnych oczekiwań. Ryan Coogler dostał wręcz niemożliwe zadanie z drugą Czarną Panterą. Presja śmierci jego przyjaciela i głównej gwiazdy, Chadwicka Bosemana, kazała ponownie rozpocząć prace nad scenariuszem. Teraz historia bardziej skupiła się na motywie żałoby. Jednakże dalej musiała ona spełnić wszelkie wymagania tego uniwersum. W końcu to nadal kontynuacja Oscarowego blockbustera, który zarobił ponad miliard dolarów. Oczekiwania były zatem niebotyczne. Ja sam na pewno liczyłem na jakieś zaskoczenie. Ta kończąca się faza była jak dotąd jednym wielkim rozczarowaniem dla mnie, więc chciałem, żeby Ryan Coogler dostarczył coś co mogłoby stać na równi z poprzednią częścią. Niestety nawet on nie podołał i trzeci film MCU w tym roku, okazał się być dla mnie takim samym rozczarowaniem.

Co wyobrażam sobie to lepszą wersję rzeczywistości. W niej, ,,Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu" mogła być dobrym filmem. Bo jak najbardziej były przesłanki ku temu. Za część rzeczy mogę docenić Ryana Cooglera, ale wiem, że w dużym stopniu winę ponosi sam Marvel. Machina musi się toczyć do przodu. Nie można zacząć pracować nad filmem kiedy minie już wystarczająco czasu od śmierci przyjaciela. Zrobienie recastu już teraz? Dla wielu to było za wczesne. Tymczasem myślę, że kontynuacja ,,Czarnej Pantery" zyskałaby na obecności T'Challi w historii. I generalnie dużym plusem byłoby danie czasu wszystkim na dopracowanie produkcji, bo oczywiście efekty specjalne nie domagają. Jednakże nikt nie czuje się tym zaskoczony. Natomiast wracając do poprzedniej myśli, czemu to byłby lepszy film gdyby nie musiał skupić się na temacie żałoby?


Przede wszystkim dlatego, bo niespecjalnie dobrze mu idzie poruszanie go. Jasne, byłbym skłonny powiedzieć, że Wakanda w moim sercu to dobry hołd dla Chadwicka Bosemana. Zdarzyly się momenty, gdzie faktycznie czułem się wzruszony. I to wszystko bez jakiegoś szczucia albo emocjonalnego szantażu. Nawet jeśli w kontrze do tego istnieje epilog, który skutecznie psuje wszystko co fabuła robiła wcześniej. Jednakże moim większym problemem jest to, że w kontynuacji oprócz motywu żałoby, trzeba było zmieścić jeszcze kompletnie inny temat. Jest nim konflikt z królestwem Talocanu. Coś co spokojnie wystarczyłoby pod jeden film, nagle musi zrobić miejsce dla czegoś więcej. I nawet z tak długim metrażem jak 162 minuty, nie udało się tego pogodzić. Jasne, żałobny charakter przepełnia cały ten film, ale kiedy człowiek myśli, że będzie można na dłużej przystanąć na opłakiwaniu, to nie... Trzeba szybko przejść do innego wątku. Takiego, który również jest przepełniony wadami.

Konflikt z Talocanem jest sklejony śliną. Oparty o proste i niespecjalnie sensowne motywacje zawodzi. Szkoda, bo część rzeczy tu działa. Przeszłość stojąca za królestwem Namora jest ciekawa i dokłada się do motywu eksploatowania narodów. Do tego podobieństwa pomiędzy Talocanem, a Wakandą sprawiają, że łatwiej jest zrozumieć co stoi za logiką naszego czarnego charakteru. Ale tylko na początku. Niestety filmy Marvela na jakimś etapie muszą przejść w bardziej bombastyczny kierunek i to dzieje się również tutaj. W bardzo słaby sposób zresztą. Katalizator walki jest moim zdaniem bardzo wymuszony i kompletnie nie zadziałał emocjonalnie dla mnie. Przez to trzeci akt skupiony już w większym stopniu na scenach akcji, pozostawił mnie obojętnym. Nie pomagają też pewne sprawy techniczne. Szkoda mi w tym wszystkim Namora, który w gruncie rzeczy jest całkiem nieźle napisaną postacią. To dumny król, który w oczach swojego narodu jest w zasadzie bogiem. Jednakże wypadłby dużo lepiej gdyby nie miał aż tak prostej i bezsensownej motywacji.


Co dodatkowo zawodzi w tym wątku to samo królestwo Talocanu. Jest za słabo eksplorowane, żebym uznał ,,Czarną Panterę: Wakandę w moim sercu" jako interesujące rozszerzenie świata. Spędzamy tam mało czasu, a do tego co gorsze, wygląda ono brzydko. Wspomniałem już o niedomagającym CGI, ale nie jest ono jedynym problemem strony wizualnej. Rozumiem, że to film o żałobie. Stonowane kolory mają sens. Nawet jeżeli nie jestem fanem tego jak całość jest z nich wręcz wypruta. Ale za żadne skarby nie zaakceptuję tej ciemności. Duża część produkcji dzieje się w nocy, gdzie mało co widać. A samo podwodne królestwo nie robi jakiegokolwiek wrażenia. Jest wręcz przykrym oglądać te szarobure sekwencje pod wodą kiedy niewiele wcześniej oglądało się zwiastun ,,Avatara: Istoty wody". Wystarczy też przypomnieć sobie inny komiksowy film dziejący się pod wodą, ,,Aquamana". Coogler nie musiał od nikogo kopiować. Nie oczekiwałem też ferii kolorów. Jednakże chciałem widzieć coś co wizualnie, faktycznie zachwyciłoby mnie. Talocan zawodzi zarówno przez to jak mało eksplorowany jest, jak i z powodu strony wizualnej.

A w tym bałaganie próbowano jeszcze zmieścić rzeczy, które muszą przypominać, że to wielkie połączone uniwersum, w którego przyszłości będą dziać się rzeczy, które widziało się wcześniej. Najbardziej pod tym kątem wysuwa się postać Riri Williams. Irytującej bohaterki, która może i ma swoje znaczące miejsce w fabule, ale ostatecznie służy temu, żeby widz czekał na jej serial. Po takim występie zdecydowanie nie będę miał na to ochoty. Oprócz tego obecny jest też wątek Everetta Rossa. Sama postać jak najbardziej mogła tu być obecna, bo ma swój powód ku temu. Niestety z tą częścią filmu wiąże się pewien dużo gorszy aspekt, którego wolę nie zdradzać ludziom. Jest on po prostu przykrym przypomnieniem czegoś co jak dotąd w czwartej fazie MCU, kompletnie nie przypadło mi do gustu.


I taki to mieszany film jest z tej drugiej ,,Czarnej Pantery". Pewne aspekty potrafiły mi sprawić ból głowy i na pewno nie spędziłem przyjemnie tych 162 minut, ale nie potrafię też być aż tak krytyczny. Zwyczajnie wiem przed jak trudnym zadaniem stanął Ryan Coogler. Pomimo jego pewnych decyzji artystycznych, które bym kwestionował, umiem dostrzec, że spróbował zrobić co tylko było możliwe, żeby w tych warunkach dostarczyć dobry film. Dla mnie jest on bardzo mieszany. Choć lepiej by było jakbym nazwał go produkcją zmarnowanych szans. W tej historii o eksploatowaniu narodów oraz bezsensowności konfliktu, kryją się całkiem dobre sceny. Chociażby te, które dokładają się do ogólnego obrazu filmu nietypowego dla Marvela. Niestety są one dość rzadkie, bo kiedy postacie nie mogą na spokojnie przegadać swoich problemów, to zaczynają bić się i nagle wszystko trafia szlag. Szkoda, że wyszedł taki film na zakończenie czwartej fazy. Szczególnie w kontekście tego jak lubię jedynkę pomimo pewnych problemów, które miała.

Ocena: 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz