Nie widziałem ,,Booksmart" z 2019, żeby móc dobrze oceniać czy Olivia Wilde jest reżyserką z potencjałem czy bez, ale ,,Nie martw się, kochanie" sprawia, że średnio wierzę w jej talent reżyserski.
Po wszystkich kontrowersjach i ostatnich decyzjach Warner Bros, studiu wystarczyło pieniędzy na wypuszczenie w 2022 roku w kinach tylko dwóch filmów. Jednym z nich jest ,,Black Adam" w październiku, ale jeszcze przed nim wyszło ,,Nie martw się, kochanie". Nie bazujący na niczym thriller w reżyserii Olivii Wilde, który z początku nieco mnie intrygował. Lecz z czasem zaczynały dochodzić różne głosy dotyczące tego co działo się w trakcie kręcenia, a później przyjęcie na festiwalu w Wenecji stało się ostatnim gwoździem do trumny. Była jeszcze szansa, żeby film się udał? Nie umiałem w to uwierzyć, ale przecież kiedyś na niego czekałem. Dlatego tym bardziej bolało mnie skonfrontowanie się z nim i utwierdzenie się, że owszem, nie jest dobry.
Początek zapowiada obiecującą produkcję. Przedstawienie sielankowego życia w latach 50 wygląda ładnie, a Florence Pugh w swojej roli od razu sprawdza się idealnie. Jednakże dość prędko ta idealna wizja zaczyna pękać. Dosłownie i w przenośni. ,,Nie martw się, kochanie" to wyjątkowo nieangażujący thriller. Olivia Wilde zupełnie nie umie budować napięcia. Wiele sekwencji ma wprowadzić widza w niepokój, ale mnie pozostawiły obojętnym. Zwykle to sceny, które mają tę samą irytującą muzykę w tle, urywają się zbyt szybko, a także nie są wystarczająco psychodeliczne, żeby zapaść w pamięć. Taka też jest budowa tego filmu przez sporo czasu. Dopiero w drugiej połowie zaczynają się dziać ciekawsze rzeczy, ale czy są one na dobrym poziomie? Też nie.
Początek zapowiada obiecującą produkcję. Przedstawienie sielankowego życia w latach 50 wygląda ładnie, a Florence Pugh w swojej roli od razu sprawdza się idealnie. Jednakże dość prędko ta idealna wizja zaczyna pękać. Dosłownie i w przenośni. ,,Nie martw się, kochanie" to wyjątkowo nieangażujący thriller. Olivia Wilde zupełnie nie umie budować napięcia. Wiele sekwencji ma wprowadzić widza w niepokój, ale mnie pozostawiły obojętnym. Zwykle to sceny, które mają tę samą irytującą muzykę w tle, urywają się zbyt szybko, a także nie są wystarczająco psychodeliczne, żeby zapaść w pamięć. Taka też jest budowa tego filmu przez sporo czasu. Dopiero w drugiej połowie zaczynają się dziać ciekawsze rzeczy, ale czy są one na dobrym poziomie? Też nie.
Choć z pewnością jest im bliżej do tego. Widzowi prędko przyjdzie skapnięcie się co dokładnie jest nie tak, więc głównie czeka się aż bohaterka spróbuje rozliczyć kogoś z tego. Tu wchodzi postać Franka zagrana całkiem dobrze przez Chrisa Pine'a. Ma on interesującą dynamikę z Alice, ale czuje się też, że nie wykorzystano jej w pełni. A szkoda, bo scena kolacji była jedną z niewielu, które mnie bardziej zaangażowały. Poza tym ta dwójka jest zdecydowanie najlepsza w obsadzie. Niestety o reszcie ciężko powiedzieć coś więcej. Olivia Wilde znajduje jakiś moment, żeby coś ugrać, ale reszta jest kompletnym tłem. Z wyjątkiem Harry'ego Stylesa, o którym da się powiedzieć dużo złego. Co innego kiedy ma po prostu ładnie wyglądać i czarować jako Jack. Lecz w scenach dramatycznych kompletnie nie sprawdza się. Można odczuć brak warsztatu oraz słabe poprowadzenie ze strony reżyserki. Ogólnie obsadzie nie pomaga też to, że nie mają oni dobrego materiału. Postacie są zwyczajnie nieciekawe.
A to nie wszystko czego nie udało się dobrze zrobić scenarzystom. Równie rozczarowujące jest wykorzystanie lat 50. Temat tęsknoty za nimi od strony tego jak wyglądało wtedy społeczeństwo to coś ciekawego. Niestety poza oddaniem estetyki nie ma tu niczego więcej. Szczególnie, że wszelki potencjał zostaje zabity przez drugą połowę, a konkretniej duży zwrot akcji. Jestem w stanie zrozumieć co próbuje on zrobić. Coś z tego nawet uznałem za niezłe. Tylko problem jest taki, że scenarzyści nie umieją się z niego wybronić. Gdy zaczęło im brakować pomysłu na to jak go pociągnąć oraz połączyć z resztą historii, to zdecydowali, że nie wyjaśnią dziur logicznych, a sam film brutalnie urwą na koniec. Zwrot akcji ostatecznie strasznie szkodzi całej fabule.
Jest to przykre, bo pewnie pod okiem jakiejś utalentowanej osoby na stołku reżysera, udałoby się wykorzystać potencjał filmu. ,,Nie martw się, kochanie" zdołało jedynie oddać estetykę tamtych lat, ale wszystko inne wiążące się z nimi, to koncepty, które zostały leciutko zarysowane. Brakuje tu pełnoprawnych bohaterów, trzymających w napięciu sekwencji oraz solidnego skrócenia całości, żeby pozbawić film dłużyzn. Dobrze by było gdyby Katie Silberman, a już szczególnie Carey oraz Shane van Dyke, odstawili scenopisarstwo na bok. Zaś Olivia Wilde powinna albo sięgnąć po jakiś inny gatunek albo poprawić się na przyszłość jeśli ma jeszcze coś wyreżyserować. I lepiej, żeby Harry Styles pozostał przy śpiewaniu, bo nie spodziewam się po nim dobrych ról aktorskich.
Ocena: 3/10
Ocena: 3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz