Nowy Thor okazał się zaskakująco polaryzujący i mi jest dość blisko do negatywnej strony, ale też muszę zaznaczyć pewną rzecz. Jest mi szkoda, bo widziałem potencjał na coś znacznie lepszego.
Pięć lat temu, potrzebowałem takiego filmu jak ,,Thor: Ragnarok". Był on całkiem odświeżający jak na produkcję z MCU. Z swoim charakterystycznym stylem i ciekawszym Thorem, wspiął się wysoko w moim rankingu uniwersum. Dalej z perspektywy czasu uważam go za coś bardzo dobrego. Dlatego czekałem na ,,Thor: Miłość i grom". Taika Waititi powraca, żeby znowu zrobić coś co wyróżnia się na tle innych, bezpiecznych produkcji MCU. Jednakże coś tym razem poszło nie tak. Zupełnie jakby zabrakło kontroli, jego styl wrócił z zdwojoną siłą co okazało się problemem. Nie tylko to. Doszło jeszcze więcej wad każących mi się zastanowić... Co dokładnie poszło nie tak?
W końcu ja Taiki Waititiego nie nazwę słabym reżyserem. Przy Ragnaroku tchnął trochę życia w ten świat, a humor też dla mnie działał. Również łączenie komediowych i dramatycznych scen wypadło dobrze. Do tego istnieje też przecież rewelacyjne ,,Jojo Rabbit", w którym to łączenie tonów było nawet wyraźniejsze. Tymczasem w czwartej części przygód kosmicznego wikinga te rzeczy nagle nie działają dla mnie. Od czego by tu zacząć... Może scenariusza. Tym razem pisał on go razem z Jennifer Kaytin Robinson. Czyli nie są to osoby, które odpowiadały za Ragnarok. Tu doszukuję się jednego problemu. Nawet taki Craig Kyle i Christopher L. Yost pomimo posiadania gorszych scenariuszy na koncie, napisali coś znacznie lepszego niż Taika i Jennifer w Miłości i gromie.
W końcu ja Taiki Waititiego nie nazwę słabym reżyserem. Przy Ragnaroku tchnął trochę życia w ten świat, a humor też dla mnie działał. Również łączenie komediowych i dramatycznych scen wypadło dobrze. Do tego istnieje też przecież rewelacyjne ,,Jojo Rabbit", w którym to łączenie tonów było nawet wyraźniejsze. Tymczasem w czwartej części przygód kosmicznego wikinga te rzeczy nagle nie działają dla mnie. Od czego by tu zacząć... Może scenariusza. Tym razem pisał on go razem z Jennifer Kaytin Robinson. Czyli nie są to osoby, które odpowiadały za Ragnarok. Tu doszukuję się jednego problemu. Nawet taki Craig Kyle i Christopher L. Yost pomimo posiadania gorszych scenariuszy na koncie, napisali coś znacznie lepszego niż Taika i Jennifer w Miłości i gromie.
Bo ta historia jest pełna problemów. Jeden zaczyna się od tego, że połączenie wątków Jane Foster i Gorra nie było dobrym pomysłem. Są one ważne i wymagały rozwinięcia. I na to nie ma czasu w 2-godzinnym filmie. Trzeba było tego nie łączyć, bo przez to fabuła pędzi na złamanie karku. Wątki są poruszające i intrygujące na papierze, a ich zalążek można zauważyć, ale ostatecznie nie wybrzmiewają wystarczająco dobrze. Scenopisarski duet odhacza na szybko pewne punkty i jakieś parę scen musi nam wystarczyć, żebyśmy przywiązali się do tej dwójki. Gorra jest zdecydowanie za mało. Ma świetną prezencję, a Christian Bale pomimo przeszarżowania w paru miejscach, robi co może, żeby postać wypadła lepiej. Jednakże wciąż wiemy o nim za mało.
Tymczasem Jane w końcu dostaje coś więcej do roboty. Do tego stanowi dość ważną reprezentację z jak najbardziej obecnym elementem choroby. Choć mogę powiedzieć, że Natalie Portman nareszcie ma porządny materiał, z którym może grać, to wciąż zasługuje na więcej. Przez tempo filmu, droga jaką przechodzi odhacza pewne punkty z ekstremalną prędkością. Dlatego pewne rzeczy nie wybrzmiewają tak jak powinny. Nie pomaga też to, że tym razem łączenie humoru z dramatem wypada porównywalnie gorzej niż w Ragnaroku. Przez brak samokontroli, Taika nawrzucał milion żartów. I nie wiem jak, ale większość z nich zupełnie do mnie nie trafiła. A przecież zwykle bawi mnie ten humor. Choć tutaj przede wszystkim nie pomogło powtarzanie w kółko tych samych żartów (kozy...).
Wielokrotnie podczas seansu byłem zobojętniały. Humor męczył mnie, więc już ten wyskakujący po chwili dramat przestawał mnie obchodzić. Tylko też ciężko, żeby on dobrze wypadał skoro jest dla niego za mało czasu. Nie mam pojęcia skąd wzięła się potrzeba uczynienia z czwartego Thora przeciągniętego skeczu. Jeżeli coś się w miarę broni w fabule nie licząc zalążków w wątkach Gorra i Jane, to byłaby to droga jaką przechodzi Thor. To stale rozwijająca się w uniwersum postać. A po Miłości i gromie też zmienia się. Stale obecny temat miłości wybrzmiewa zaskakująco nieźle w całym tym bałaganie. Szczególnie w zakończeniu, które zdołało wycisnąć ze mnie jakiekolwiek emocje.
Z tego chaosu warto jeszcze wygrzebać starania obsady. O Christianie Bale'u i Natalie Portman wspomniałem. Oprócz tego jest Chris Hemsworth, którego charyzma dalej czyni z Thora sympatyczną postać (pomimo tego, że czwarty film robi z niego idiotę w paru miejscach). Jednak najbardziej cieszy mnie Russel Crowe jako Zeus. To przede wszystkim dobre odwzorowanie postaci względem mitologii, którego potrzebowałem od dawna. I sam Crowe zdaje się mieć masę frajdy z tej roli. Szkoda mi natomiast Valkirii. Choć jest ciągle obecna, to niewiele wnosi do historii. Poza początkiem w Asgardzie. Jednakże to za mało i ogólnie Tessa Thompson zasługuje na lepszy materiał. Oprócz niej dość zbędny w fabule jest także Korg, choć to comic relief, więc nie jest to szczególnie bolesne.
Wracając natomiast do Taiki Waititiego, co tu się zadziało w warstwie technicznej... Praca z StageCraftem okazała się chyba dla niego przerostem. To technologia z dużym potencjałem co pokazał chociażby tegoroczny ,,Batman", w którym Matt Reeves i Greig Fraser świetnie ją wykorzystali. Tymczasem ,,Thor: Miłość i grom" przez większość czasu wygląda paskudnie. Wielokrotnie brakowało mi realnej scenografii, która wciąż była obecna w Ragnaroku. Do tego brak czasu oraz złe traktowanie ekipy odpowiedzialnej za efekty specjalne, po raz kolejny przekładają się na słabe CGI. Z czego w tym filmie wydaje mi się ono nawet gorsze niż zwykle. Z wszystkich filmów w czwartej fazie MCU, tylko ,,Eternals" zdołało wybronić się pod kątem efektów specjalnych. Z całej warstwy technicznej Miłości i gromu, bronią się tylko okazjonalnie kostiumy czy charakteryzacja kiedy dostajemy jakieś wyróżniające się projekty postaci w kosmosie. Ale to w zasadzie tyle.
W całym filmie bronią się tylko te pojedyncze sceny, elementy czy postacie. ,,Thor: Miłość i grom" jest dla mnie 2-godzinnym bałaganem. A nie musiał nim być. Gorr i Jane to postacie z na tyle dużymi i ważnymi wątkami, że od początku zasługiwały na osobne filmy. Co dodatkowo nie pomogło to brak samokontroli u Taiki Waititiego. Komedia, żeby być zabawna, nie musi co chwilę rzucać żartami jakby była skeczem. Szczególnie jeśli te żarty powtarzają się. A przez zbyt duże skupienie na humorze i szybkie tempo, dramat ginie, a jakieś emocje w tym wszystkim znalazłem dopiero na sam koniec. Choć muszę też przyznać, że brzmię bardzo negatywnie, a przecież to wcale nie był okropny film. Nie postawię go wśród najgorszych produkcji MCU jak ,,Thor: Mroczny świat". Zdarzały się u mnie momenty zaangażowania lub śmiania się. Tylko, że były rzadkie. A ja chciałem być tak usatysfakcjonowany jak kiedyś przy trzeciej części. Przykro się na to patrzy, bo wiem, że Taikę stać na znacznie więcej.
Ocena: 4/10
Ocena: 4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz