sobota, 2 kwietnia 2022

,,Morbius" - recenzja


KINO? Otóż nie tym razem.


Od czego by tu zacząć... ,,Morbius" to zdecydowanie jedna z ofiar pandemii w kinach. Pierwszy zwiastun wyszedł w styczniu 2020 i film w trakcie swojego żywota zaliczył wiele przesunięć premiery. Nie brakowało także zakulisowego chaosu. Dokrętki, ciągłe zmienianie filmu w montażowni (nawet na niewiele czasu przed premierą), a także wieczne zastanawianie się jak ten film w ogóle funkcjonuje w uniwersum. Jednak przede wszystkim miałem obawy, bo ,,Morbius" przypominał mi o problemach pierwszego ,,Venoma". Komiksowa produkcja od Sony, która wygląda jakby wyrwała się z lat dwutysięcznych. Wszystko wokół tego filmu śmierdziało i muszę potwierdzić, że spełniło się to o czym myślałem.


Już na samym początku dostajemy prawdopodobnie najbardziej leniwe otwarcie w postaci nijakich opening credits. Ma to o tyle znaczenie, bo ładnie sugeruje jak twórcy musieli prawdopodobnie przyspieszyć prace i nie mieli czasu na zrobienie czegokolwiek co przykułoby oko. Zaś później przychodzi czas na odhaczenie tylu rzeczy ile to tylko możliwe. Jakaś scena otwierająca, wspomnienie z przeszłości, a następnie szybkie przejście do przemiany głównego bohatera. Ten film często zbyt prędko biegnie do przodu. Nie ma na początku momentu do wytchnienia, bo trzeba jak najszybciej przejść do tego co mogłoby być ciekawe dla widza. Tylko po to, żeby od połowy... nagle zwolnić i nie mieć pomysłu na resztę historii.

Choć tak naprawdę ciężko powiedzieć, żeby ten film kiedykolwiek miał ciekawy pomysł na fabułę. To najbardziej generyczne origin story komiksowej postaci, które zalicza wszelkie możliwe klisze. Przypomina wszystkie filmy o superbohaterach z lat dwutysięcznych. Pod względem tonu, głupotek scenariuszowych i tandetnej realizacji. Zupełnie jak ,,Venom". Jednakże w nim była chociaż charyzma Toma Hardy'ego. Były momenty, gdzie śmiałem się z niedorzeczności produkcji. W ,,Morbiusie" niczego nie ma. Wyssano z niego duszę tak samo jak sam główny bohater pozbawia ludzi krwi. Jedyna osoba jaka jest w stanie bawić się swoją rolą to Matt Smith. Mimo, że dostał możliwie najbardziej typową postać czarnego charakteru, to umie się nią bawić. Dodaje nieco życia do filmu.


W przeciwieństwie do Jareda Leto, który jak na aktora zbyt poświęcającego się w przygotowaniu do roli, daje występ przypominający coś zrobionego na autopilocie. Nie lubię wielu jego ról, ale jako Joker czy Paulo Gucci, był przynajmniej jakiś. Coś można było powiedzieć o tych występach. Tu zabrakło jakiejkolwiek charyzmy i pomysłu na postać. Zaś reszta obsady również serwuje role do zapomnienia. Co nie jest specjalnie dziwne, bo nikt nie dostał dobrego materiału. Bohaterowie są papierowi i ciężko nawet powiedzieć, żeby określała ich chociaż jedna cecha. A konflikt protagonisty mimo, że jest obecny, to ostatecznie nie gra specjalnie dużej roli i zdecydowanie nie można nazwać Morbiusa złożoną postacią.


Już od strony scenariusza było tragicznie, ale największy problem dotyczy tego co wydarzyło się za kulisami. Wystarczy zobaczyć materiały promocyjne i posłuchać rozmów z twórcami, żeby uświadomić sobie jak często ten film zmieniał się. Człowiek ogląda teaser i widzi, że nie było tej czy tamtej sceny. Nie tak kojarzy kolorystykę. Słyszy, że dialogi były inne. A to wszystko prowadzi do historii będącej kompletnym bajzlem. Sceny nie potrafią płynnie przechodzić między sobą i dokładnie widać momenty, w których pewnych rzeczy brakuje. Jednak najłatwiej dostrzega się to w scenach po napisach. Normalnie to nie jest element, o którym piszę w recenzjach, ale tym razem nie mogę się powstrzymać. Czuć w nich cynizm Sony i absolutną desperację, żeby kogokolwiek przyciągnąć do kina. To były jedne z najgorszych scen po napisach w historii kina komiksowego.

Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze okropna realizacja. Mimo, że zdarzają się niezłe pomysły (m.in. ujęcia z pierwszej osoby) to większość jest zwyczajnie tragiczna. Projekty mocy czy wygląd wampirów są zazwyczaj nijakie. Cały pomysł z dymem w większości przeszkadza. Szczególnie w scenach akcji. Sam finał to jedna z najgorzej nakręconych sekwencji w komiksowych filmach. Nieczytelna, brzydka i nie wywołująca jakichkolwiek emocji. Przy ,,Venomie" narzekałem, że nic nie widać, ale to przy ,,Morbiusie" najbardziej to poczułem. Próbowałem tylko domyślić się kto jest kim i co dokładnie się dzieje. Co do reżysera, Daniel Espinosa nawet nie wykonał rzemieślniczej roboty. On po prostu jest tragicznym reżyserem co zauważyłem już przy jego ,,Life" z 2017.


Po seansie miałem w głowie jedną myśl. ,,Czemu?". Sony naprawdę powinno się wziąć w garść i wreszcie zrozumieć, że mocne ingerowanie w produkcje kończy się źle. To oraz niech przestaną zatrudniać słabych reżyserów i scenarzystów. A nie, na to za późno, bo jeśli ich film o Madame Web powstanie, to będzie napisany przez te same osoby, które odpowiadały za scenariusz ,,Morbiusa". Cóż, jak tam chcą. Mogą się też nie uczyć. Ich filmy dalej będą zbierały baty od ludzi, prawdopodobnie też niespecjalnie zarobią i wszyscy wciąż będą się śmiać z Sony mimo, że stać ich na więcej. Przykre, bo przynajmniej przy ,,Venomie 2: Carnage" bawiłem się dobrze. Było jakieś życie. Przy ,,Morbiusie" jedyne co poczułem to cofnięcie się do 2003 roku.

Ocena: 2/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz