Sam Levinson po raz kolejny pokazuje się od innej strony tym razem dostarczając osobisty dramat z Zendayą i Johnem Davidem Washingtonem. Jednak czy to nowe oblicze oznacza od razu dobrą produkcję?
Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem jak Sam Levinson nawet w obecnych, trudnych czasach jest w stanie utrzymać swoją produktywność i wciąż dostarczać nam nowe rzeczy. Jeszcze niedawno wyszły dwa specjalne odcinki ,,Euforii", a teraz na Netflixie swoją premierę ma ,,Malcolm i Marie" czyli nakręcony w trakcie pandemii film z udziałem Zendayi i Johna Davida Washingtona. Choć ,,Euforia" nie spodobała mi się, to czekałem na nowy film Levinsona przede wszystkim ze względu na wspomniany przed chwilą duet aktorski. Ogólnie miałem wysokie oczekiwania i pokładałem nadzieje w ,,Malcolmie i Marie", ale niestety parę rzeczy poszło nie tak.
Choć może lepiej zacznę od tego co zdecydowanie stanowi największą zaletę produkcji czyli duetu Zendaya i John David Washington. Nie będzie raczej przesadą jeśli napiszę, że ta dwójka niesie cały film na swoich barkach. Gdyby nie oni, to dialogi straciłyby na tym wiele. Do tego to spokojnie jedne z najlepszych ról w ich karierze (jeśli nie nawet najlepsze). Czuć pomiędzy nimi chemię, a każda kłótnia między nimi jest nacechowana całą masą emocji, które sprawiają, że nie da się tego filmu obejrzeć obojętnie.
Jednakże moje problemy dotyczą w sporym stopniu właśnie tych kłótni, a konkretniej całego pomysłu na film. Ogólnie nie mam problemu z tym, że przez te prawie 2 godziny mamy do czynienia wyłącznie z rozmawiającymi postaciami, to nie jest problem, bo chociażby za to zakochałem się w pierwszym odcinku specjalnym ,,Euforii". Nie przeszkadza mi także, że równie dobrze mógłbym zobaczyć to w teatrze, bo czarno-białe zdjęcia były naprawdę piękne, a przy tym nadawały całości klaustrofobicznego efektu. Bardziej chodzi mi o to, że to naprawdę męczący film.
Przez niemal cały czas czułem się jakbym wtargnął komuś w życie prywatne i praktycznie bez zgody, słuchał o ich problemach. To co nie jest problemem w ,,Euforii", gdzie postacie długo znamy i wysłuchiwanie ich wyznań jest osobiste, ale przy tym nie zakrawa o naruszenie prywatnego życia, tutaj jest problemem, bo Malcolma i Marie poznajemy dokładnie w momencie kiedy wracają z premiery. Do tego jest to męczące, bo to dwójka absolutnie okropnych osób i myślę, że sporo osób w trakcie oglądania będzie bardzo negatywnie nastawione do takiego Malcolma. Dlatego czułem się nieswojo i byłem zmęczony oglądaniem dwójki złych postaci, która przez niemal cały czas kłóci się o coś.
Nie pomagają też do końca dialogi. Jasne, nie brakuje świetnie napisanych scen, które zapadają w pamięć, ale w momencie kiedy reżyser staje się nieco zbyt ambitny, to wygląda jakby kłócił się z samym sobą o takie tematy jak podejście krytyków do recenzowania filmów czy znaczenie koloru skóry postaci w produkcjach. Nie ma niczego złego w tym, żeby twórca korzystał z własnych doświadczeń podczas tworzenia czegoś, bo za to lubię ,,Dom, który zbudował Jack" Larsa von Triera. Ale trzeba to zrobić dobrze. Inaczej wygląda to tak jakby Sam Levinson zadzwonił do mnie i przez prawie 2 godziny kłócił się z samym sobą, żebym tylko ja na koniec powiedział: ,,Przecież to ty dzwonisz". Zwłaszcza, że ja nie wyciągnąłem niczego z filmu, z tych tematów, które poruszył (do tego przyczyniło się również zakończenie, któremu moim zdaniem brakowało konkluzji). Reżyser pewnie poczuł się lepiej po wyrzuceniu tego z siebie i dobrze dla niego jeśli tak się stało, ale sam nie wiem czy dobrze się czuję z tym, że musiałem tego wysłuchać.
Mam strasznie mieszane uczucia wobec ,,Malcolma i Marie". Z jednej strony to zapadająca w pamięć produkcja z genialnym duetem aktorskim i naprawdę dobrze skonstruowaną atmosferą, a z drugiej męczące doświadczenie, które nie niesie ze sobą niczego odkrywczego lub cennego, a jedynie sprawia, że na koniec poczułem się zmęczony. Zgaduję, że wiele osób może podejść do tego zupełnie inaczej i znaleźć coś dla siebie, więc ostatecznie nie uważam, że nowy film Sama Levinsona nie jest wart uwagi. Myślę, że nawet dla samych ról Zendayi i Washingtona warto go sprawdzić. Jednak lepiej jest do niego podejść z pewną rezerwą i oczywiście wziąć pod uwagę czy lubi się poprzednie produkcje tego twórcy. Ja coraz bardziej czuję, że twórczość Levinsona nie jest dla mnie.
Ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz